Przedstawiciele polskiej branży futrzarskiej demonstrowali w piątek przed Sejmem, a towarzyszyły im jak zwykle te same argumenty dotyczące dawania przez nich blisko pięćdziesięciu tysięcy miejsc pracy. Okazuje się jednak, że w całej Europie w tym sektorze pracuje sześćdziesiąt tysięcy osób, natomiast w naszym kraju od dłuższego czasu zatrudnia się pracowników z Ukrainy, zaś proces ten miał miejsce jeszcze przed lawinowym spadkiem bezrobocia i dobrą koniunkturą gospodarczą w naszym kraju.

Branża futrzarska protestuje od wielu tygodni, bowiem projekt zakazu prowadzenia podobnej działalności forsuje w parlamencie grupa posłów Prawa i Sprawiedliwości. Na piątkowej demonstracji pod budynkiem Sejmu do zgromadzonych hodowców przemawiali więc politycy liberalno-lewicowej opozycji, a wśród nich miejsce znalazł sobie również poseł Robert Winnicki z Ruchu Narodowego, który również przyłączył się do chóru obrońców tego sektora gospodarki, powtarzając jak mantrę argument o możliwej likwidacji blisko 50 tys. miejsc pracy w związku ze wspomnianym zakazem.

Powyższe dane mają mieć charakter oficjalny i pochodzić od Ministerstwa Rolnictwa, tymczasem okazuje się, że resort nie dysponuje i nigdy wcześniej nie dysponował żadnymi statystykami na temat zatrudnienia w branży futrzarskiej, zaś według dostępnych informacji na terytorium całej Europy pracuje w niej około 60 tys. osób. Na dodatek Polacy od dłuższego czasu nie są zainteresowani pracą na fermach, a ich właściciele są zresztą bardziej skorzy do tworzenia miejsc pracy dla imigrantów z Ukrainy.

Ponadto na terenie Polski dużą aktywność przejawiają zagraniczni producenci. Na jesieni 2014 roku w mediach pojawiła się informacja o duńskim właścicielu fermy w województwie zachodniopomorskim, który niemal z dnia na dzień porzucił swój biznes, a po odejściu pracowników norki miały zdaniem okolicznych mieszkańców piszczeć z głodu. Trzy lata wcześniej w województwie lubuskim miejscowe media opisywały natomiast skandaliczne warunki zatrudnienia na jednej z ferm, gdzie holenderska firma miała przetrzymywać zatrudnionych tam Ukraińców i nawet w przypadku chorób odmawiać im możliwości opuszczenia obiektu.

Zatrudnianie Ukraińców przez branżę futrzarską nie jest więc tematem nowym, bowiem pierwsze doniesienia o tym procederze pochodzą z 2013 roku, kiedy nie mieliśmy jeszcze do czynienia z dobrą koniunkturą gospodarczą i gwałtownym spadkiem bezrobocia. Z powodu braku chętnych Polaków w niektórych obiektach Ukraińcy stanowili już połowę pracowników, ale opisywano też przypadki sięgania od razu po imigrantów zza wschodniej granicy, czego przykładem może być wielkopolski Jarocin, gdzie po uzyskaniu zgody na prowadzenie takiej działalności miejscowy przedsiębiorca wbrew wcześniejszym deklaracjom nie dał miejsc pracy swoim rodakom.

Oczywiście Ukraińcy podejmowali się pracy, jak już zresztą wspomniano, w niezwykle trudnych warunkach. Cytowany przez prasę pracownik fermy norek miał bowiem twierdzić, że otrzymanie wynagrodzenia w wysokości 2 tys. złotych w tej branży wiąże się z pracą po 10-12 godzin siedem dni w tygodniu, zaś Ukraińcy są zainteresowani podobnymi miejscami pracy, bo „dla nich 4 złote na godzinę to duże pieniądze”.

Obrońcy branży futrzarskiej, na czele z Winnickim, nie mają tez najwyraźniej pojęcia o uciążliwości podobnych hodowli dla okolicznych mieszkańców, ponieważ wiele z ferm zostało zamkniętych właśnie z tego powodu. Dodatkowo według sondażu przeprowadzonego przez Gfk Polonia, większość Polaków popiera zakaz hodowli zwierząt futerkowych – zdecydowani zwolennicy zakazu stanowią 33 proc. wszystkich respondentów, 34 proc. raczej chce likwidacji branży, natomiast zwolennicy kontynuowania przez nią działalności stanowią tylko 24 proc. odsetek wszystkich badanych.

Na podstawie; antyfutro.pl.